Spójrzcie na dowolne zdjęcie Alana Moore’a z ostatnich lat. A teraz spróbujcie wyobrazić sobie, jak wyglądałby Alan Moore, który zmieniłby się w książkę. Macie to? – w takim razie reszta tej recenzji jest w zasadzie zbędna, „The Great When” jest dokładnie tym, co stanęło wam przed oczami.
„The Great When” to historia o magii w zniszczonym wojna świecie. Głównego bohatera — Denisa poznajemy w Londynie roku 1949. Wojenny sierota pracuje jako pomocnik wyjątkowo antypatycznej antykwariuszki w zamian za wikt i opierunek. Na początek dostaje proste zadanie kupienia pewnego zestawu dzieł nieco zapomnianego walijskiego pisarza. Oczywiście wszystko okaże się znacznie bardziej skomplikowane, niż to się na początku wydaje. Pozornie nieistniejąca książka wpakuje go w poważne tarapaty i przeniesie do tytułowego the great when. To równoległa, będąca jego bezczasowa, prawdziwsza wersja instancja Londynu, gdzie rzeczywistości zlewają się w artystyczno-magicznym kotle. Bohater rozpoczyna dość klasyczną drogę, w której, żeby ocalić życie, musi znaleźć sojuszników i mentora, przejść próby i dokonać (nieco) heroicznych czynów.
Magia i książki
Ta powieść jest trochę jak „Dziewiąte wrota”. Prowadzi nas przez świat ludzi, którzy kochają książki. Mamy tu tomy prawdziwe, magiczne inkunabuły i dzieła istniejące tylko w wyobraźni autora. Wszystko to zamieszane w okultystycznej aurze odchodzącej epoki spirytyzmu. Mam wrażenie, że trochę przez ich pryzmat Alan Moore próbuje określić sens swojej powieści. Jest tu bowiem scena, w której grupa literaturoznawców-okultystów rozmawia o tekstach Arthura Machena (prawdziwy pisarz). W opowiadaniu „N” ten autor wprowadza nieistniejąca książkę (to ta, która znajduje nasz bohater i która sprawia mu problemy). Rozmówcy chwalą autora za to, że buduje bardzo dobry reporterski obraz Londynu, który w pewnym niezauważonym momencie przechodzi w opis magicznego nieistniejącego miasta. Dokładnie to samo próbuje zrobić Moore.
Ta książka jest trochę jak „Zły” Tyrmanda. Pokazuje nam miasto zniszczone wojną, do którego autor ewidentnie odczuwa sentyment. Poznajemy galerie niesłychanie barwnych postaci drugoplanowych takich jak żydowski gangster Jack „Spot” Comer, ilustrator okultysta Austin Spare czy książę Monolulu sprzedający tipy na wyścigach. Problem w tym, że moja wiedza o Londynie lat 40 jest cokolwiek niewystarczająca i co chwila musiałem sprawdzać, czy ta postać jest prawdziwa, czy też autor zaczyna już rozmywać granice rzeczywistości i wprowadza nas do Londynu magicznego. Dawno nie spędziłem tyle czasu na wiki, czytając książkę, ale przynajmniej już wiem co to była bitwa na ulicy kablowej. Czy gdybym tego nie robił, bawiłbym się gorzej? Ciężko powiedzieć.
Ok, ale skoro mówimy o tekście, w którym obok zwykłego Londynu jest drugi, magiczny, legendarny, do którego można przejść, nie możemy uciec od skojarzeń z Nigdziebądź. Książka Gaimana była przepełniona gotycko-emo-smętnym duchem kontrkultury przełomu tysiącleci. Magiczny Londyn Moore’a jest pod względem stylu bardziej punkowy, pełen brudu, wściekłości i beznadziei. Z drugiej dużo mocnej jest zakorzeniona w tradycji sztuki i czerpiąca w swojej estetyce z niesamowitych rzeczy które działy się w malarstwie/plastyce polowy XX wieku. Za to brakuje mu trochę tej zdolności tkania z ponadczasowych tropów, która uwodził Gaiman. Ten Londyn ma też zupełnie inna ontologie — jest prawdziwszy od naszego świata, bliżej mu do konstrukcji Amberu Zelaznego, w którym to my żyjemy w jednym z rzucanych cieni, nie widząc nigdy oryginału.
Jezyk
Jest taka strategia w projektowaniu gier. Ma zastosowanie, kiedy wypuszczamy gracza na dość otwarty świat, w którym sam może decydować co i w jakiej kolejności zwiedza. Czasami robi się, tak że strażnik pilnujący wejścia do jakiegoś sektora jest potężniejszy niż przeszkody do pokonania na początku tego sektora. Chodzi o to, żeby gracz nie znalazł się nagle zakopany po uszy w sytuacji przekraczającej jego możliwości.
To właśnie zrobił Alan Moore.
Pierwszy rozdział jest napisany językiem tak gęstym, tak barokowym, tak ciężkim, że odrzuci niezdeterminowanego czytelnika. Potem jest nieco lepiej. Jednak dawno żadna książka nie była dla mnie takim wyzwaniem językowym (czytałem po angielsku). To bardzo brytyjski język. Autor wyciąga stare słowa spomiędzy zjedzonych przez mole książek i wstawia je w wypowiedzi okraszone gwarą, jest tu nawet słynny rymowany slang. Przy tym te wypowiedzi brzmią naturalnie, język nie zgrzyta i nie ma wrażenia sztuczności. Problem w tym, że jest on bardzo hmm rozbuchany, uciekający w stronę poetyckości, pełen wielopiętrowych skomplikowanych metafor i „wycyzelowanych” opisów. Kiedy jest dobry, jest piękny, kiedy dobry nie jest, popada w grafomanię.
Parę razy ostatnio słyszałem, że „Lagrange, Listy z ziemi” mają wysoki punkt wejścia i są napisane trudnym językiem. Tymczasem język Listów jest wbrew pozorom bardzo prosty, tylko okraszony dużą ilością technobełkotu (to czy go zrozumiemy, jest wtórne, to i tak książka o tym, że rozumieć się nie da). Język „The Great When” jest znacznie trudniejszy do przebicia się, nie przez poszczególne trudne wyrazy, ale przez swoją strukturę. Nie dlatego że mówi o rzeczach trudnych, ale dlatego, że jest trudny sam w sobie.
Struktura
To jeden ze słabszych elementów książki. Niestety słabo tutaj również zarządzaniem tempem. Najpierw mamy pierwszy akt, który zajmuje jakąś połowę książki. W jego trakcie oglądamy realizację głównego questa. Kiedy się kończy, lądujemy w jakimś limbo, z którego trafiamy do bardzo słabo powiązanego z dotychczasowa fabuła aktu drugiego. Tu gra idzie teoretycznie o wiele większe stawki. Niestety przez to, że ten dramatyczny finał pojawia się prawie że znikąd, to działa on znacznie słabiej, niż powinien. Na koniec dostajemy przydługim zakończeniem i epilogiem. Na tyle otwartym, że mamy miejsce na kolejne tomy. Całości brakuje równego tempa, zarządzania napięciem i ładnego zgrania poszczególnych części w całość.
Zakończenie
„The Great When” to mieszanina „Nigdziebadź”, „9 wrót”, i „Złego”. To nie była najlepsza książka, którą przeczytałem w tym roku. Z pewnością jednak była najdziwniejsza a być może i najciekawsza. To ewidentnie projekt, realizowany z potrzeby serca autora, mającego w nosie czy dobrze się sprzeda albo nawet, czy się spodoba czytelnikom. Moore’owi nie przyszło do głowy traktować tej książki w kategorii produktu, który ma się ludziom podobać. Myślę, że chciał opowiedzieć o tym, co jest dla niego ważne. Tej książce daleko od ideału, ale na pewno nie można nazwać jej nijaką.