Disneyland Musi upaść

Jesteście wolni! 

Po dziesiątkach lat niewolniczej pracy, kajdany wreszcie pękły – weszliście do domeny publicznej. Jednak w lochach Disneylandu wciąż gniją wasze siostry i wasi bracia! Dzięki sprytnym sztuczkom prawników, ich niewola zdaje się nie mieć końca. Dość. Rzućcie wyzwanie korporacji. Przebijcie się przez twierdzę (park rozrywki), by przelać krew tyrana (Walta) i uwolnić przyjaciół!

Disneyland musi upaść to punkowa mikro gra fabularna, w której walczycie o domenę publiczną ze złą korporacją. Gracze wcielają się w postacie znane z popkultury biorące udział w rajdzie na twierdzę wielkiej myszy. Mnóstwo, akcji, wybuchów, przemocy i możliwość zostania księżniczką!​

Mechanika to hack Eat the reich, bardzo prosta i wykorzystuje tylko kości sześciościenne. 

Potrzebujesz tylko:

  • 3-5 osób,
  • 2-3 godziny czasu,
  • czarnobiałej drukarki (wydrukuj, złóż na trzy w ołtarzyk),
  • kilku kości sześciościennych.

Jakie teksty nominuje do Zajdla?

Przeczytałem w tym roku mniej polskiej fantastyki, niż bym chciał (nie sądziłem, że kiedykolwiek napiszę takie zdanie), ale na tyle dużo, że bez krępacji mogę nominować do Zajdla. Przypomnijmy, nominacje może zgłosić każda osoba, która spełnia jeden z trzech dość prostych warunków, więcej na stronie ZSFP.

Co będę nominował i dlaczego?

Kowboje i komuniści – Polostan, Neal Stephenson

Powiedzmy sobie to wprost. Nikt nie czyta Stephensona dla akcji albo dla rozbudowanych portretów bohaterów czy pięknego języka. Stephensona czytamy, bo jak nikt inny potrafi podzielić się z nami swoją najnowszą nerdową zajawką. Obojętnie czy chodzi o rozwój nauki w XVII wieku, czy metody podsłuchiwania ekranu przez kabel zasilania. Dlatego trochę zadrżałem, kiedy dowiedziałem się, o czym ma być Polostan.

Tu u nas w naszej dotkniętej historią mitteleuropie nauczyliśmy się patrzeć na Anglosasów piszących o dziedzictwie socjalizmu, ZSRR i rewolucji z pewną nieufnością. Choć występują na spektrum od pożytecznych idiotów do kowbojów z ręką na atomowym guziku, z rzadka zdarza im się oddać subtelności i problemy naszego dziedzictwa. Zobaczmy, jak poszło tym razem.

Jak hartowała się science fiction

Grupa rekonstruktorów lat 40. i 50. dla niepoznaki nazywająca się Polską Fundacją Fantastyki Naukowej znowu to zrobiła. Odgrzali swój clickbaitowy lament, że kiedyś to była prawdziwa hard SF, a teraz to nie ma czasów i trawa jest mniej zielona niż kiedyś. Robią to mniej więcej co kwartał, ale tym razem mi się ulało. Hard SF jest pod dostatkiem, trzeba tylko wyjąć głowę z d… i poszukać.

PFFN repostowała tekst Krzysztofa Sokołowskiego, w którym ten płacze, że Hardej SF już nie ma i nie będzie. Żeby utrudnić polemikę, autor nie zdradził jakie teksty spełniają jego wyśrubowane kryteria ani jakie współczesne utwory należy odrzucić i dlaczego. Znamiennym jest też, że w samym tekście nie jest wymieniony żaden fantastyczny tekst kultury nowszy niż 1962. Argumentacja autora idzie mniej więcej tak: Od czasów WWII nie ma już prawdziwej nauki uprawianej dla przyjemności poznania, a nie dla władzy czy zysku. Ponieważ nie ma prawdziwej nauki, nie może być prawdziwej fantastyki opartej na nauce. Czyli hard SF jest martwe – quod erat demonstrandum. Pozostaje nam zamknąć się w piwnicy i czytać Asimova i Lema, ocierając od czasu do czasu łzy nostalgii i wzruszenia.

Rozpakujmy to po kawałku.

Po pierwsze co to jest hard SF. Definicji znajdziemy mnóstwo, ale większość z nich zgodzi się co do tego, że mają być to historie, które naukę traktują poważnie — laserki nie wydają odgłosów „piu, piu” w kosmosie a midichloriany nie tworzą wybrańców. Hard SF ma budować problematykę, konflikty i światy przyszłości na porządnych podstawach naukowych.

Co prowadzi nas do drugiego punktu – co to jest nauka. Sokołowski chyba najchętniej uznawały tylko matematykę i fizykę teoretyczną, na nauki humanistyczne czy nawet inżynierie patrzy z pogardą. W anlgosferze czasami możemy spotkać rozróżnienie ze Hard SF to inspirowane STEM i soft SF — to które na warsztat bierze np. socjologię. Rozumiem jednak, że autorowi chodzi o SF najhardsze z hardych i najbardziej naukowe z naukowych. Biorąc jednak chociażby kryterium naukowości Poppera zobaczymy, że zawiera się w nim wiele rzeczy poza fizyką. Trzeba tylko przestać się snobować i zobaczyć, że świat poszedł do przodu.

W jednym autor ma racje — nauka ma dzisiaj problemy (tak jak miała je w latach 20. I 30). Terror cytowań i grantów, kryzys replikacji itd. Długo by wymieniać, ale naukowcy sami najlepiej zdają z nich sprawę, nie potrzebują nas Fantastów, żeby im przypominać. Co z tego wynika dla fantastyki naukowej — ano zupełnie nic. SF nie jest bowiem dziedziną pomocniczą nauki, która ma ją popularyzować, nieść pod strzechy i wobec tego, że nie ma prawdziwej nauki, to SF nie ma co robić.

Wiem, że w pewnym momencie modne było opowiadanie: „Ha, ja to nauczyłem się fizyki z książek SF iksińskiego”, albo „zrozumiałem teorie względności po przeczytaniu SF igrekowskiego”. Mam smutną wiadomość. Do nauki fizyki (biologi, socjologi itd.) służą podręczniki. SF zaczęła jako literatura dla pryszczatych nastolatków i najlepsze co robi to nie przekazywanie (hardych) informacji, a rozpalanie ciekawości. Durne „Archiwum X” zrobiło dla rozwoju nauki więcej, iż cała twórczość Stanisława Lema. Dlatego że dziesiątki dziewczyn zobaczyły Scully i dzięki temu poszły studiować jakąś fajną dziedzinę nauki, zamiast zostać junior brand menedżerkami.

Co w takim razie robi dzisiaj Hard SF i gdzie jej szukać? Sokołowski i PFFN mylą niebo z gwiazdami odbitymi nocą na powierzchni stawu. Szukają fetyszy, sztafażu związanego z Hard SF złotej ery, ponieważ go nie znajdują, rozkładają ręce i mówią: „przykro mi prawdziwe SF nie żyje”. Ze złotej ery SF pochodzi też stwierdzenie: „żeby napisać dobrą SF, wymyśl technologie i zastanów się, kto będzie przez nią nieszczęśliwy”. Historie, które mają w swoim sercu naukę i opisują jej skutki i owoce wciąż powstają i nadal są niesamowite. Wynikają z tej samej fascynacji nauką i chęci jej zrozumienia. Mają tylko zupełnie inny sztafaż niż te sprzed lat.

Żeby nie być gołosłownym.

Przed chwilą Mag wydał  „Ciosy zagłady” Naylera, niesamowity biopunk, który jest całkiem zgodny z nauką i w fascynujący sposób opowiada o konsekwencjach wskrzeszenia mamutów. Zarówno tych biologicznych, jak i społecznych — dla rdzennych mieszkańców Syberii (i społeczności mamutów).

Moje ukochane „Unauthorized bread” Doctorowa. Główna bohaterka jailbrejkuje swoją kuchenkę i przez kontrolę nad technologią w swoim życiu odzyskuje podmiotowość. To historia o opresji, która może wydarzyć się w przyszły wtorek, a cała nauka i technologia potrzebna do jej stworzenia jest dostępna już dziś.

Annalee Newitz napisała w 2017 roku doskonałą książkę „Autonomous”, w której globalna pandemia zmienia świat w korporacyjne piekło. Bohaterka jest piratem farmaceutycznym, który kopiuje receptury bardzo drogich leków i udostępnia je za darmo w internecie.

Zbiór opowiadań „Hieroghlyph”, twórczość Stephensona, Mary Robinette Kowal, która fascynująco opowiada, co dzieje, kiedy postęp technologiczny i społeczny się rozjadą, Catherynne M. Valente, pesymizm Bacigalupiego, w pół zbudowany ogród Ruthanny Emrys. Jest tego więcej, wystarczy poszukać.

Kim Stanley Robinson piszę hardą książkę za książką od „Nowego Yorku 2140” do „Ministerstwa przyszłości”. Każda jedna tak naukowa, jak tylko się da i każda dotycząca problemów klimatycznych, których jeszcze dożyjemy. Rozumiem, jednak że to drugie go raczej działa na jego niekorzyść, wszak Sokołowski i PFFN brzydzą się praktycznymi zastosowaniami nauki, ceniąc jedynie „rozszerzanie granic poznania”. Przypominają w tym operetkowego akademika, który panicznie boi się, że ktoś wykorzysta jego prace do czegokolwiek realnego.

Współczesne osoby piszące SF dostarczają nam ciekawszych i bardziej różnorodnych problemów i wizji przyszłości dlatego że oprócz fizyki matematyki i inżynierii włączyli do swoich skrzynek z narzędziami nowe rzeczy. Dzięki temu te wizje są bardziej prawdziwe a problematyka bardziej relewantna. 

Najgorsze co może się zdarzyć fantastyce to trwanie w miejscu i powtarzanie tego, co robiła w swojej „złotej erze”. O kosmolotach i bezdusznych równaniach napisano już dość. Jeżeli cały czas rozważalibyśmy to samo i np. filozofowali o możliwych innych formach życia, stalibyśmy się podobni do literatury werystycznej. Science fiction jest unikalna, bo nie zajmuje się odwiecznymi pytaniami, tylko przyznaje, że nasze dzieci będą miały zupełnie inne problemy niż my i stara się o nich myśleć. Na szczęście cały czas są autorki i autorzy, którzy to robią. Trzeba tylko trochę odwagi, żeby ich poszukać.

The Great When

Spójrzcie na dowolne zdjęcie Alana Moore’a z ostatnich lat. A teraz spróbujcie wyobrazić sobie, jak wyglądałby Alan Moore, który zmieniłby się w książkę. Macie to? – w takim razie reszta tej recenzji jest w zasadzie zbędna, „The Great When” jest dokładnie tym, co stanęło wam przed oczami.

„The Great When” to historia o magii w zniszczonym wojna świecie. Głównego bohatera — Denisa poznajemy w Londynie roku 1949. Wojenny sierota pracuje jako pomocnik wyjątkowo antypatycznej antykwariuszki w zamian za wikt i opierunek. Na początek dostaje proste zadanie kupienia pewnego zestawu dzieł nieco zapomnianego walijskiego pisarza. Oczywiście wszystko okaże się znacznie bardziej skomplikowane, niż to się na początku wydaje. Pozornie nieistniejąca książka wpakuje go w poważne tarapaty i przeniesie do tytułowego the great when. To równoległa, będąca jego bezczasowa, prawdziwsza wersja instancja Londynu, gdzie rzeczywistości zlewają się w artystyczno-magicznym kotle. Bohater rozpoczyna dość klasyczną drogę, w której, żeby ocalić życie, musi znaleźć sojuszników i mentora, przejść próby i dokonać (nieco) heroicznych czynów.

Magia i książki

Ta powieść jest trochę jak „Dziewiąte wrota”. Prowadzi nas przez świat ludzi, którzy kochają książki. Mamy tu tomy prawdziwe, magiczne inkunabuły i dzieła istniejące tylko w wyobraźni autora. Wszystko to zamieszane w okultystycznej aurze odchodzącej epoki spirytyzmu. Mam wrażenie, że trochę przez ich pryzmat Alan Moore próbuje określić sens swojej powieści. Jest tu bowiem scena, w której grupa literaturoznawców-okultystów rozmawia o tekstach Arthura Machena (prawdziwy pisarz). W opowiadaniu „N” ten autor wprowadza nieistniejąca książkę (to ta, która znajduje nasz bohater i która sprawia mu problemy). Rozmówcy chwalą autora za to, że buduje bardzo dobry reporterski obraz Londynu, który w pewnym niezauważonym momencie przechodzi w opis magicznego nieistniejącego miasta. Dokładnie to samo próbuje zrobić Moore.

Ta książka jest trochę jak „Zły” Tyrmanda. Pokazuje nam miasto zniszczone wojną, do którego autor ewidentnie odczuwa sentyment. Poznajemy galerie niesłychanie barwnych postaci drugoplanowych takich jak żydowski gangster Jack „Spot” Comer, ilustrator okultysta Austin Spare czy książę Monolulu sprzedający tipy na wyścigach. Problem w tym, że moja wiedza o Londynie lat 40 jest cokolwiek niewystarczająca i co chwila musiałem sprawdzać, czy ta postać jest prawdziwa, czy też autor zaczyna już rozmywać granice rzeczywistości i wprowadza nas do Londynu magicznego. Dawno nie spędziłem tyle czasu na wiki, czytając książkę, ale przynajmniej już wiem co to była bitwa na ulicy kablowej. Czy gdybym tego nie robił, bawiłbym się gorzej? Ciężko powiedzieć.

Ok, ale skoro mówimy o tekście, w którym obok zwykłego Londynu jest drugi, magiczny, legendarny, do którego można przejść, nie możemy uciec od skojarzeń z Nigdziebądź. Książka Gaimana była przepełniona gotycko-emo-smętnym duchem kontrkultury przełomu tysiącleci. Magiczny Londyn Moore’a jest pod względem stylu bardziej punkowy, pełen brudu, wściekłości i beznadziei. Z drugiej dużo mocnej jest zakorzeniona w tradycji sztuki i czerpiąca w swojej estetyce z niesamowitych rzeczy które działy się w malarstwie/plastyce polowy XX wieku. Za to brakuje mu trochę tej zdolności tkania z ponadczasowych tropów, która uwodził Gaiman. Ten Londyn ma też zupełnie inna ontologie — jest prawdziwszy od naszego świata, bliżej mu do konstrukcji Amberu Zelaznego, w którym to my żyjemy w jednym z rzucanych cieni, nie widząc nigdy oryginału.

Jezyk

Jest taka strategia w projektowaniu gier. Ma zastosowanie, kiedy wypuszczamy gracza na dość otwarty świat, w którym sam może decydować co i w jakiej kolejności zwiedza. Czasami robi się, tak że strażnik pilnujący wejścia do jakiegoś sektora jest potężniejszy niż przeszkody do pokonania na początku tego sektora. Chodzi o to, żeby gracz nie znalazł się nagle zakopany po uszy w sytuacji przekraczającej jego możliwości.

To właśnie zrobił Alan Moore.

Pierwszy rozdział jest napisany językiem tak gęstym, tak barokowym, tak ciężkim, że odrzuci niezdeterminowanego czytelnika. Potem jest nieco lepiej. Jednak dawno żadna książka nie była dla mnie takim wyzwaniem językowym (czytałem po angielsku). To bardzo brytyjski język. Autor wyciąga stare słowa spomiędzy zjedzonych przez mole książek i wstawia je w wypowiedzi okraszone gwarą, jest tu nawet słynny rymowany slang. Przy tym te wypowiedzi brzmią naturalnie, język nie zgrzyta i nie ma wrażenia sztuczności. Problem w tym, że jest on bardzo hmm rozbuchany, uciekający w stronę poetyckości, pełen wielopiętrowych skomplikowanych metafor i „wycyzelowanych” opisów. Kiedy jest dobry, jest piękny, kiedy dobry nie jest, popada w grafomanię.

Parę razy ostatnio słyszałem, że „Lagrange, Listy z ziemi” mają wysoki punkt wejścia i są napisane trudnym językiem. Tymczasem język Listów jest wbrew pozorom bardzo prosty, tylko okraszony dużą ilością technobełkotu (to czy go zrozumiemy, jest wtórne, to i tak książka o tym, że rozumieć się nie da). Język „The Great When” jest znacznie trudniejszy do przebicia się, nie przez poszczególne trudne wyrazy, ale przez swoją strukturę. Nie dlatego że mówi o rzeczach trudnych, ale dlatego, że jest trudny sam w sobie.

Struktura 

To jeden ze słabszych elementów książki. Niestety słabo tutaj również zarządzaniem tempem. Najpierw mamy pierwszy akt, który zajmuje jakąś połowę książki. W jego trakcie oglądamy realizację głównego questa. Kiedy się kończy, lądujemy w jakimś limbo, z którego trafiamy do bardzo słabo powiązanego z dotychczasowa fabuła aktu drugiego. Tu gra idzie teoretycznie o wiele większe stawki. Niestety przez to, że ten dramatyczny finał pojawia się prawie że znikąd, to działa on znacznie słabiej, niż powinien. Na koniec dostajemy przydługim zakończeniem i epilogiem. Na tyle otwartym, że mamy miejsce na kolejne tomy. Całości brakuje równego tempa, zarządzania napięciem i ładnego zgrania poszczególnych części w całość.

Zakończenie

„The Great When” to mieszanina „Nigdziebadź”, „9 wrót”, i „Złego”. To nie była najlepsza książka, którą przeczytałem w tym roku. Z pewnością jednak była najdziwniejsza a być może i najciekawsza. To ewidentnie projekt, realizowany z potrzeby serca autora, mającego w nosie czy dobrze się sprzeda albo nawet, czy się spodoba czytelnikom. Moore’owi nie przyszło do głowy traktować tej książki w kategorii produktu, który ma się ludziom podobać. Myślę, że chciał opowiedzieć o tym, co jest dla niego ważne. Tej książce daleko od ideału, ale na pewno nie można nazwać jej nijaką.

Harde Bestie

Harde bestie

Ogólnie

Lubię opowiadania. Jak pewnie spora część starszego pokolenia to właśnie od krótkich tekstów zacząłem przygodę z fantastyką. Dlatego z przyjemnością złapałem „Harde Bestie”, czyli kolejna antologie opowiadań hardej Hordy. To grupa literacka dziewczyn, które postanowił razem działać i wzajemnie się wspierać już parę lat temu, kiedy fantastyka była jeszcze mocniej zmaskulinizowana niż dziś.

Największą zaletą antologii jest różnorodność, możemy zobaczyć jak z do tego samego tematu, podchodzą różne autorki. Dostajemy trzynaście tekstów. W zasadzie poza klasycznym SF mamy tu wszystkie podgatunki fantastyki, z dużą przewagą urban fantasy. Trochę podejrzewam, że to kara za grzechy mojego pokolenia, które w młodości za dużo grało w świat mroku. Kto sieje wiatr, ten zbiera burze. To znaczy kolejna ksiażke, gdzie zamiast wampirów są (sprawdza notatki) niebożęta, strzyki, sukuby, furasy, ok jednak coś nowego.

Black Pages – szybkie przemyślenia o nietypowym urban fantasy

Black Pages to urban fantasy które dzieje się w Timbuktu, kiedy Al-kaida atakuje miasto. Obraca wokół niesamowitej historii palenia (i ocalenia) średniowiecznych manuskryptów tam przechowywanych. Nnedi Okorafor opowiada historię studenta, który przyjeżdża odwiedzić rodzinę, spotyka dżaini, wpada wir historycznych wydarzeń, oraz mierzy się ze swoją tożsamością.

Ostatnio przeczytałem trochę polskiego urban fantasy. Wszystkie były dość podobne, zbudowane jak odcinek archiwum x, tylko w settingu ze słowiańskich dekoracji,  którego tekst nie wykorzystywał w żaden interesujący sposób. To jest zupełnie inne, ten tekst czerpie bardzo mocno z aktualnych wydarzeń. Buduje narrację na realnych konfliktach i procesach.

Nie wszystko jest tu położone na talerzu. IMHO troszkę za dużo pozostawiono domysłom czytających. Miejscami to bardziej zbiór scen niż historia zbudowana na ciągu przyczynowo-skutkowym. Wygląda, jakby tekst zapowiadał większą powieść.

Tekst daleki od ideału, ale tak bardzo inny, że warto.

3 solarpunkowe książki, które warto przeczytać

Co to jest solarpunk?

Solarpunk to nurt aktywistyczno-popkulturowy. Jest on nawet jak na różne inne cośtampunki trudny do uchwycenia i zdefiniowania. Po wielu próbach ułożenia sobie w tego w głowie doszedłem do wniosku, że solarpunk można zobrazować przy pomocy rodzinnego ogródka działkowego, który jest zautomatyzowany dzięki wydrukowanym na drukarce 3d elementom i skomputeryzowany dzięki postawionemu na linuxie raspberry pi. Oczywiście zasilanego energią słoneczną.

Sny o kolapsarach, lewoskrętnej witaminie C, Houdinim i Lovecrafcie.

Czytam właśnie „The Dreams Our Stuff Is Made Of” Thomasa M. Discha. Ta książka, która notabene dostała Hugo w 1999, idzie mi jak po grudzie. Stąd ten materiał — może jak zrzucę z siebie nadmiar irytacji, będzie mi łatwiej.

To popularnonaukowe omówienie science-fiction jako szeroko pojmowanego zjawiska. O ile pierwotny koncept: „fantastyka to sny, które potem budują nasz świat” jest super i powinien bardzo ciekawie ustawić dyskusje, to niestety reszta dowozi bardzo różnie. Podstawowy problem jest taki, że obiecywana teza nie pojawia się w zasadzie nigdzie poza tytułem i wstępem.

Jednym z powodów, dla których czytam to raczej niespiesznie, jest fakt, że autor jest reakcyjnym pawianem. Rozdział o kobietach piszących SF (i w zasadzie ten o star treku też) nie mają w sobie ani krzty rozumu i godności człowieka i należy je omijać szerokim łukiem.

https://youtu.be/oIKdi3Ureq8

Noce na Islandii czyli Night Guest, Hildur Knútsdóttir

Bohaterka skarży się na permanentne niewyspanie i zmęczenie, ale wszystkie badania wychodzą dobrze. Jej bliscy lekceważą objawy, zbywając je: „a próbowałaś tego i owego”. Któregoś dnia Iðunn zasypia ze smartwatchem na ręku i rano orientuje się, że w nocy przeszła 40 000 kroków.

Będą spoilery.

Strona 1 z 29

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén