Przemyśleń po sesji nie było bardzo dawno, ale ostatni weekend na CNP dostarczył mi dużo radości i chce się nią podzielić. Wszystko zaczęło się od tego, że dawno nie mieliśmy sesji w Warhammera. Stwierdziłem, więc że czemu nie, a że czasu na przygotowanie nie miałem dużo, zacząłem przeglądać gotowe scenariusze. Padło na „Ciężka noc w gospodzie pod trzema piórami” – nie znałem tego tekstu wcześniej i byłem naprawdę zaskoczony, jaki jest dobry.
Wziąłem też podstawkę do 4 edycji młotka i tu zaskoczenie poszło w drugą stronę. Załamałem się dość szybko. Jednak człowiek odwykł od tradowych kobył i koncepcja wyjaśniania całkiem ciężkiej mechaniki, podczas 4h jednostrzału dla początkujących graczy mnie po prostu przerosła.
Sięgnąłem więc po Streets of Marienburg, czyli prosty hack World of Dungeons do grania w ponurym świecie niebezpiecznych przygód. To bardzo proste PbtA ze staroszkolnymi elementami. Nie ma playbookow, a rzucamy 2k6 dodając jeden z dedekowych współczynników.
Stworzenie postaci zajęło nam jakieś 20 minut i było bardzo proste. Chociaż modyfikatory z gatunków są raczej słabe to zgodnie z warhammerowskim duchem te z profesji naprawdę dowożą i dają fajny zestaw możliwości, dobrze dopasowany i ciekawie wpływający na fikcje.
Gra sprawdziła się bardzo dobrze, zasady były zrozumiałe i szybkie w implementacji. Magii nie mieliśmy okazji spróbować, ale jej zasady wydają się ok i porządnie oddające groźbę spaczenia chaosem.
” Ciężka noc w gospodzie pod trzema piórami” to scenariusz legenda. Oryginalnie wydany do 1 edycji, od tego czasu regularnie wznawiany. Szybki przegląd polskiego internetu pokazuje, że musi go zagrać prawie każdy szanujący się youtuber.
No i muszę przyznać, że scenariusz dowozi, to co obiecuje. Drużyna trafia do karczmy na odludziu, gdzie prawie nikt nie jest tym, za kogo się podaję. Jest tu mnóstwo tajemnic do odkrycia i spisków, na które można się natknąć przypadkiem. Wydarzenia spadają na BG z impetem kafara i szybkością karabinu maszynowego. To takie „Hateful eight” Tarantino tylko podlane groteskowo rubasznym sosem wojennego młotka. Tak, zdaje sobie sprawę, że całkowicie pasywni gracze, którzy zaryglują się w pokoju i będą ignorować wszelkie próby wyciągnięcia ich do rana, mogą łatwo wyłożyć ten scenariusz. Jak i każdy.
Muszę powiedzieć, że Streets of Marienburg doskonale sprawdziło się i ładnie wydobyło zalety scenariusza. Dzięki temu, że mamy stopnie sukcesów i najczęściej wypada 7-9 – czyli „tak, ale” akcja sama się napędzała. Bohaterowie biegali od jednego wątku do drugiego, uruchamiając prawdziwą lawinę wydarzeń. Wyszła pełna akcji komedia pomyłek i spisków. Było super.
Po raz kolejny potwierdziło się też, że warto prosić graczy o dorzucanie od siebie elementów plota (zgodnie z duchem play to find out). Zwłaszcza ludzie, którzy nigdy nie grali w rpg (nieskażeni wizją mistrza gry jako demiurga) nie boją się dorzucać szczegółów od siebie. I tak już w pierwszej scenie okazało się, że Bruno jest zaprzysięgłym wrogiem z przeszłości jednej z postaci. Później jedna z graczek dorzuciła krążący po tawernie eliksir miłosny. Oba szczegóły zagrały absolutnie super i miały fajny wpływ na fabułę.
Mam wrażenie, że troszeczkę napięcie siadało pod koniec, ale to dlatego, że BG szło bardzo dobrze i w finał wchodzili z prawie rozgryzioną całą historią. Cóż należało im się.
Uważam, że wyszło mi bardzo interesujące połączenie systemu i scenariusza. Co utwierdza mnie w przekonaniu, że tradowe kobyły w 9 przypadkach na 10 przegrywają z lekkim indiasem. Gry o graniu śledziem FTW! A ja z kronikarskiego obowiązku planuje sprawdzić, czy ten sam scenariusz na wh4 ed będzie mi się prowadzić równie dobrze.
Dodaj komentarz