O co chodzi

Ziemia po serii katastrof zeszła na psy. Resztki ocalałej ludzkości żyją na stacjach orbitalnych i rozpaczliwie szykują się do ucieczki na Alfę Centauri. Główny bohater „Lagrange…” wyrusza z misją treningowo-badawczą do księżyców Saturna. Oczywiście po dotarciu na miejsce oczywiście zaczynają się problemy i zostajemy skonfrontowani z TAJEMNICĄ. Na podlodowych księżycowych morzach pojawiają się menhiry, opuszczona monastyczna stacja kosmiczna nadaje niezrozumiałe sygnały, na statku pojawiają się osoby, których wcześniej tam nie było, a bohaterowie, którzy zginęli…

https://youtu.be/ZKlb5jHKIWw

Czy to jest Hard SF?

Większość osób recenzujących „Lagrange…” określa je jako hard SF. Powiedziałbym, że to prawda, choć może z maleńką rysą wątpliwości. Anturaż jest bardzo hardy, a technobełkot najwyższej jakości — bo wyhodowany na autentycznej naukowej pożywce. Człowiek ma naprawdę miejscami wrażenie, jakby czytał „Niezwycieżonego” Lema. Tym, co może rzucać drobny cień na to, jest problematyka. Ta jest bowiem arcyludzka. W centrum tej powieści nie stoi technologia, lecz człowiek. Jest to w swojej istocie powieść epistemiczna, której tematyką jest kryzys poznania.

Kryzys epistemiczny

Wiele jest tekstów kultury, które pokazują kruchość człowieka wobec kosmosu. Od „Bezdusznych równań” po „Aurorę” autorzy pokazują nam jak skrajnie nieprzyjazne i mordercze dla ludzi jest to środowisko. „Lagrange…” też bierze tę wrażliwość na warsztat, to co czyni ją ciekawszą to to, że skupia się na ludzkim duchu, a nie na ciele.

Bohaterowie powieści stają, przed rzeczami których wytłumaczyć sobie nie potrafią w warunkach samotności i izolacji. I są wobec tego kryzysu poznania bezradni. Rozpaczliwie próbują sobie pomóc bardzo ciekawie opisanymi technologiami – każde z nich wyposażone jest w egzoocortex, który wspomaga i dba o jego mózg. Mają ze sobą statek-istotę wyposażoną w myślorost — rodzaj organicznie tworzonej sieci neuronowej skoncentrowanej na zbieraniu i analizowaniu wrażeń spoza dostępnych dla ludzi spektrum. Wreszcie główny bohater ma Narratora, rodzaj czata GPT, który, zamiast zmyślać, symuluje równolegle wszechświaty w pianie Wolframa (dobry technobełkot jak mówiłem) i na tej podstawie znajduje rozwiązania. Wszystko to jednak zawodzi wobec kosmosu.

Narracja

Struktura tej książki i warsztat autora starają się tę niepoznawalność oddać. Próbuje przełożyć na język i tekst qualia generowane przez nieludzkie zmysły, dotykające niepoznanych tajemnic. Stąd purpurowy szept i sporo całkiem udanych neologizmów, którymi autor nas raczy. Akcja skacze też, potrafi w połowie zdania przeskoczyć do nowego rozdziału niczym… nie zdradzajmy jednak za dużo. Dość powiedzieć, że rosyjscy mnisi-kosmonauci nie są jedynymi odrzucającymi ciąg przyczynowo skutkowy, a „Lagrange…” jako powieść próbuje pokazać historię, ze wszystkimi możliwymi „co by było, gdyby”. Rozsmarowaną w polu możliwości niczym zjawisko kwantowe, zanim na skutek obserwacji nastąpi kolaps. Forma trudna, taka, która potrafi zgubić mniej uważnego czytelnika, ale trzeba przyznać, że bardzo elegancko wynikająca z treści książki.

Punkty Lagrange’a

Jeżeli coś już opuściło planetę i aktywnie nie zmienia swojej prędkości to albo krąży dookoła jakiegoś większego obiektu (jak księżyc dookoła ziemi) albo spiralą ku niemu opada (jak Mir w 2001) albo chwilowo wyrwało się z jednej studni grawitacyjnej i leci sobie przez przestrzeń, aż wpadnie w następną (jak sondy Voyager). Punkt Lagrange’a to taki punkt, w którym wpływ grawitacyjny dwóch ciał się mniej więcej równoważy i jeżeli umieścimy tam coś odpowiednio małego, to zostanie w tym samym miejscu w stosunku do dwóch dużych obiektów. Zostanie w zawieszeniu. W takich punktach umieszcza się np. kosmiczne teleskopy (żeby co chwila im coś nie zasłaniało).

Na pierwszej płaszczyźnie tytuł jest oczywisty – spora część akcji dzieje się w punktach Lagrange-a systemu Saturna. Wchodząc jednak głębiej, tytuł jest zapewne metaforą pewnego zawieszania, w którym pozostają bohaterowie. Mnie przychodzą na myśl dwie płaszczyzny, o które może chodzić. Dla Dawida (głównego bohatera) misja na Saturna jest ostatnim momentem, kiedy może podjąć decyzje — Lecieć na Alfę Centauri czy wrócić do byłej partnerki, która eksploruje post-apokaliptyczną, wyludnioną ziemię. Po drugie wreszcie wszyscy bohaterowie są zawieszeni między nauką a wiarą. Podczas kiedy oni rozpaczliwie próbują przy pomocy technologii zrozumieć, co się dzieje „tuż obok” na wraku rosyjskiej stacji kosmicznej, mają świadectwo zupełnie innego podejścia, opartego nie na nauce a na religii. Co prowadzi nas do listów z ziemi.

Listy z ziemi

Druga część tytułu to nawiązanie do tekstu Marka Twaina. W jego „Listach z ziemi” szatan, wygnany na ziemię pisze do swoich kumpli w niebie listy, w których wyraża krytyczne spojrzenie na ludzką religię, pojmowanie wiary i Boga. U Vizvarego listy pisze była dziewczyna Dawida. To kronika postapokaliptycznej ziemi zniszczonej katastrofa ekologiczną. W tych listach Kath, która pochodzi z cywilizacji technologicznej, znajduje radość w prymitywnych obdartych ze zdobyczy techniki wspólnotach. Schemat zaczerpnięty z Twaina zdaje się tu odwrócony. Bohaterowie wychodzą z punktu Lagragne’a ciążąc bardziej w kierunku mistyki niż nauki.

I tu wracamy do tego, czy to jest Hard SF. O ile do „obowiązków” SF należy rozważanie nauki i technologii. Myślenie o ich konsekwencjach i wskazywanie na problemy to jednak dość rzadko odwraca się od niej zupełnie. Z całą pewnością „Lagrange…” to dobre SF, ale czy hard SF — wydaje mi się, że maleńka rysa wątpliwości wspomniana na początku rośnie coraz bardziej.

Erudycja

Istvan Vizvary jest doskonale oczytanym autorem. Nie tylko w tytule książki pełno jest nawiązań do klasycznych tekstów. Poza wspomnianym już Lemem jest tu dużo Clarka z „Odyseją kosmiczną”, ale jest też John Christopher ze „Śmiercią traw”. Co fascynujące posługuję się tymi połączeniami w sposób zupełnie inny niż wspominany tu niedawno Radek Rak. Autor Agli rzuca swoje nawiązania z tupetem teksańskiego sprzedawcy używanych samochodów i uchodzi mu to na sucho tylko dzięki wielkiemu wdziękowi jego pióra. Vizvary jest na tym tle niesłychanie subtelny, przenosi raczej nastrój i wrażenia niż puszcza do czytelnika oko. Jeżeli gdzieś upatrywałbym wyższego progu wejścia do tej powieści to właśnie w szukaniu nawiązań, a nie w technologicznym języku.

Krytyka

Vizvary wybrał arcytrudną formę narracji i niestety są momenty, kiedy ledwo panuje nad rozbiegającymi się wątkami. Mam też wrażenie, że jest tam też wciśnięte nieco za dużo treści. Wszystkie wątki, wszystkie rozważania są upakowane tak bardzo, że brakuje oddechu, światła między nimi. Wizje katastrofy opisywane w listach z ziemi wydają mi się z kolei nieco sztuczne? Plastikowe? Jakbym oglądał dekoracje w filmie z lat 60. To jednak wszystko drobiazgi bez większego wpływu na całość.

Poważne zarzuty mam dwa. Brakuje mi jakiegoś wyzwalacza, który rozpocząłby kryzys epistemiczny będący osią tej książki. W „Odysei Kosmicznej” był monolit, w „Solaris” ocean tu jest po prostu pustka. Trochę rozumiem, że sam „majestat kosmosu” ma tu być niepoznawalny, ale jako osobie przyzwyczajonej do dzielnych odkrywców kosmosu rozwiązujących nie takie problemy przed śniadaniem, ciężko mi wyskoczyć z utartych kolein.

Ostatni zarzut wynika w tej samej mierze z mojego wnętrza co z książki. Jestem uczulony i uprzedzony do rosyjsko-religijnego mistycyzmu. Tych wszystkich uwielbianych przez Dostojewskiego szalonych starców itd. Gdzieś to dla mnie był zawsze pic na wodę fotomontaż i zasłona dymna dla rosyjskiego imperializmu. Dlatego mierzi mnie,  użycie go jako symbolu poznania alternatywnego dla tego opartego na rozumie. Śmierdzi mi to prawdopośrodkizmem z gatunku: „Ponieważ zarówno współczesna astrofizyka, jak i teoria że świat leży na żółwiu i czterech słoniach nie potrafią odpowiedzieć na pytanie o inteligentne życie poza ziemią — obie te teorie są tak samo przydatne poznawczo”. I chociaż finalnie wstąpienie osiąga tu zrodzone z technologii Plejone, to jurodiwyj kosmonauta jest niebezpiecznie blisko.

Gdzieś głęboko w swojej duszy mam przekonanie, że dobre SF nie powinno robić takich rzeczy.

Podsumowanie

„Lagrange…” pewno wygra Zajdla. Od Aurory jest świeższe, a mocno zdziwię się, jeżeli coś z pozostałych trzech książek je przebije.

Choć mam wrażenie, że powinno :).