O czym to jest
„Algorytm wojny” to 7 tomów i 3538 stron militarnej science fiction. Ludzkość sięgnęła gwiazd, podróżuje szybciej niż światło, terraformuje planety. Jednak chwile przed rozpoczęciem akcji nastąpił Dzień – moment, w którym wszystkie AI się zbuntowały. Zostały pokonane w morderczej wojnie, która pochłonęła 90% ludzkości. Teraz jej resztki i podzielone na 3 bloki (USA, Unia Europejska, Chiny) walczą ze sobą o zasoby i odzyskanie kontroli nad utraconymi koloniami. Głównym bohaterem jest Marcin Wierzbowski, który zaczyna od zwykłego szeregowego, rychło jednak zostaje rzucony w samo serce epickiej wojny o najwyższe stawki.
1. Sprawczość bohatera
Z pisaniem historii militarnych jest jeden problem. Wojsko mianowicie ma zazwyczaj na tyle sztywną strukturę i hierarchię, że nasz bohater nie może specjalnie dokonywać wyborów i wykazywać się inicjatywą — a są to rzeczy dość kluczowe z punktu widzenia jego bohaterskości. Problem ten da się rozwiązać na różne sposoby — Richard Sharpe – (nawet, wtedy kiedy jest zwykłym trepem) co chwila znajduje się na specjalnej misji, zostaje odcięty za liniami wroga itd. Młody Hornblower też cały czas ma okazję, żeby się popisać, a to musi odprowadzić pryz, a to jego kapitan spadnie ze schodów w ładowni. Autorzy poświęcają wojskową strukturę, hierarchię i wiarygodność historii po to, żeby dać bohaterowi przestrzeń. Cholewa tego nie robi. Żeby jednak losy Wierzbowskiego nie były smętną kroniką 2137. dnia w okopie, nasz bohater trafia na ważne misje, które decydują o losach wojny. Problem w tym, że tak mniej więcej do szóstego tomu ma cały czas na sobą pułkownika Brisbane’a, który zawsze ma szczwany plan. W efekcie czego główny bohater jest hardo railradowany niczym postać ze rodem z jesiennej gawędy. Im bardziej zaś Wierzbowski ma jakąś sprawczość, tym mniej go w tym cyklu. Mnie to jako czytelnika strasznie frustrowało.
Wiarygodność historii wojskowej jest ważna, ale ja naprawdę wolałbym czytać o bohaterze, a nie o popychadle, które przez 90% czasu akcji nie wie do końca, o co chodzi, a w ostatnich 10 dowiaduje się, że było przynętą/kółkiem w maszynie sprytnego planu kogoś innego. Dlaczego bohaterem cyklu nie jest ten, kto wymyśla te szczwane plany?
2. Cykl robi się coraz lepszy
Z tomu na tom ten cykl robi się coraz lepszy. Gdzieś na etapie 6 zaczęło się to czytać całkiem poprawnie. I to mimo tego, że schematyczność tych książek powinna raczej utrudniać. Cholewa naprawdę się technicznie i literacko poprawia z każdą książką i to widać. Dłuższa ekspozycja pozwala też bardziej się przywiązać do bohaterów. I cykl potrafi to przywiązanie wykorzystać. „Algorytm Wojny” to inwestycja o długim horyzoncie czasowym. Trzeba przebrnąć przez zdecydowanie słabszy początek, żeby dotrzeć do najlepszych części.
3. Wizja wojny
Cholewa prezentuje w tym cyklu dość nietypową wizję wojny. W tym świecie nie ma specjalnego znaczenia przewaga technologiczna (w gdzieś w połowie pojawiają się na chwile zaawansowane okręty AI, ale ten wątek zostaje szybko porzucony), logistyka, gospodarka, zaplecze. Wysiłek poszczególnych statków, żołnierzy też ma sens tylko wtedy kiedy jest częścią chytrego planu operacji specjalnych. Najważniejsze to oszukać nieprzyjaciela przy pomocy chytrego wielopiętrowego planu. Pułkownik Brisbane jest niczym Musashi — on wie, że imperium wie, że przejrzał ich plany. W związku z tym postanowił wdrożyć gambit 17A. Niektórych taka wizja konfliktu zachwyci świeżością, inni uznają ją za niewiarygodną. Ma ona jednak pewne konsekwencje.
Przez takie podejście książki mają strukturę opowieści o con- menach w stylu Żądła czy Hustle bardziej niż klasycznej historii wojennej. Powoduje to też, że coraz ciężej zaskoczyć czytelnika, bo już po drugim tomie doskonale spodziewa się, że to wszystko dym i lustra i prawdziwy plan poznamy na ostatnich 30 stronach. Hustle udało się tę formułę ciągnąć przez 8 sezonów z dwóch powodów. Po pierwsze miała doskonałe postacie, które siła swojego charakteru i zmieniającą się dynamiką w drużynie ciągnęły do przodu. Po drugie bardzo umiejętnie grało czwartą ścianą, pokazując i tłumacząc widzowi niektóre kawałki planu i cały czas trzymając go na progu tajemnicy. „Algorytm Wojny” niestety tego nie robi.
4. Rzeczy są papierowe
Admirał Kuerten jest zawsze genialny (i umierający). Delanov zawsze myśli, że za mało czasu poświęca rodzinie. Kicia jest zawsze sumieniem drużyny. Szczeniak zawsze próbuje być nerwowo zabawny. Thorne zawsze ma tajemnice, a kiedy ja poznajemy, schodzi ze sceny. Wszystkie postacie poza głównym bohaterem są jednowymiarowe i raczej mocno fasadowe. A to tylko przykłady z naszych, z przeciwnikami jest jeszcze gorzej.
Ok Wierzbowski ma spoko story arc — zaczyna jako prosty trep i z czasem staje się coraz bardziej bezwzględnym skurwysynem, który nie specjalnie mruga po śmierci własnych rodziców w imię wykonania zadania. Ta przemiana jest rozłożona na tysiące stron i przez większość czasu jest całkiem ok. Mimo tego czasem trafiają się sceny, które są po prostu ordynarne w swojej toporności – jak ta ze świnką morską. Szkoda też trochę, że zwłaszcza w pierwszych tomach jego rozwój (związek, awanse) dokonuje się poza kadrem.
Osobiście chciałbym zobaczyć trochę więcej tych postaci. Rozumiem założenie: wojna dehumanizuje, ale naprawdę z tak zgrubnie określonymi bohaterami ciężko mi empatyzować, ciężko mi za nie trzymać kciuki, wstrzymywać oddech w oczekiwaniu czy im się uda. Poza Wierzbowskim nie wiem w sumie, o co ani dlaczego walczą.
5. Dwa światy
Opisy starć, a zwłaszcza bitew kosmicznych są tu naprawdę dobre. Autor doskonale potrafi w montaż scen i całkiem nieźle opisuje walkę. To sprawia, że niektóre sceny czyta się z zapartym tchem i człowiek nie chce odłożyć tej książki. Czuć stawkę, czuć emocje i kiedy kolejne okręty Unii giną w chmurach ognia, albo prowadzą zwycięskie natarcie – to jest to. Tak powinna wyglądać militarna fantastyka. To najmocniejszy fragment książki.
Problem w tym, że cała reszta jest w porównaniu mocno słabsza. Świat poza polem walki jest raczej pretekstowy. Niby to postapo, bo 90% ludzkości zginęło dosłownie parę lat temu, ale trochę tego nie widać. Niby jest dwudzieste trzecie stulecie, ludzie mieszkają w kosmosie przemieszani na tysiącach planet, ale wciąż identyfikują się z XX wiecznymi państwami narodowymi. Migawki z Nowego Londynu czy miast imperium wydają się dekoracjami w kiepskim teatrze. Zarzut o papierowości rzeczy można też odnieść do imperium. Niby jesteśmy 300 lat do przodu, a imperium jest przedstawiane trochę jak z XIX wiecznej chinoiserie, gdzie chiny to kraj mędrców grających w go, pijących ceremonialnie herbatę i wygłaszających głębokie koany. Oczywiście to nie jest książka o tym. To książka o robieniu piu, piu z laserka (i to robi dobrze), ale mimo wszystko trochę to razi.
6. Schemat
Standardowa książka cyklu wygląda tak: od pierwszej strony do połowy mam wojskowych, robiących wojskowe rzeczy: „położyć ogień km-ów na wzgórze A17” itd. W miarę postępu sytuacja naszych robi się coraz gorsza. Od połowy do powiedzmy trzech czwartych, sytuacja jest beznadziejna, zaraz wszyscy zginiemy, o mój bobrze wojna przegrana. WTEM okazuje się, że to chytry plan pułkownika Brisbane-a, albo plan, który ugryzł go w dupę. Sytuacja zmienia się o 180 stopni. Nasi są ocaleni! Albo odwrotnie dopiero teraz są w dupie. Pierwsze książki trzymają się tego bardzo, bardzo mocno. Potem jest nieco lepiej. Tak czy inaczej, po drugim razie już wszyscy się tego spodziewamy i traci to trochę skuteczności jako metoda prowadzenia akcji.
7. Jakość emergentna
„Algorytm wojny” przypomina trochę 5-6 sezon lubianego serialu. Poszczególne odcinki są raczej słabe i nie dowożą tak jak te z pierwszych sezonów. Oglądamy go jednak dalej, bo metaplot wciągnął i chcemy się dowiedzieć, co będzie dalej. Tutaj cykl jako całość jest zdecydowanie lepszy niż każda z książek z osobna. Wątki, które ciągną się przez kilka tomów, wychodzą znacznie lepiej niż te zawarte w pojedynczych. Autor błyszczy w opisywaniu kampanii o skali galaktyki, a gubi się w prostych historiach.
8. Język i redakcja
Bardzo subiektywnie – uważam, że Cholewa pisze ekstremalnie rozwlekle i cały ten cykl można było zmieścić w trylogii. Ewentualnie każda z książek mogłaby mieć 200 stron zamiast pięciuset. Wiem, jednak że są czytelnicy, którzy lubią takie… no nie nazwę tego laniem wody, ale takie dokładne i niespieszne opisywanie rzeczy.
Trochę nie uwierzę, że to mówię, ale przeszkadzały mi też anglicyzmy. Miejscami miałem wrażenie, jakby autor nie był nativem polskiego 😉 tylko tłumaczył sobie w głowie z angielskiego na polski. Zwłaszcza zgrzytało mi to przy cytatach z angielskiej popkultury, które po polsku nigdy się specjalnie nie przyjęły. „Nie masz wytchnienia grzesznikowi” razi moje uszka, bo poznałem ten cytat nie przez biblie a przez angielska piosenkę. Podobnie Henryk V — tego jednak można traktować jako smaczek do znalezienia dla uważnego czytelnika.
Podsumowanie
Powiedziałbym, że czytanie Algorytmu to długoterminowa inwestycja. Dla pierwszych tomów nie warto, późniejsze to całkiem porządne książki. To produkt dla koneserów, Jeżeli lubisz military SF, to ten cykl się spodoba. Jeżeli nie przepadasz za tym gatunkiem, to raczej spróbowałbym innych.
Dodaj komentarz