Czytam właśnie „The Dreams Our Stuff Is Made Of” Thomasa M. Discha. Ta książka, która notabene dostała Hugo w 1999, idzie mi jak po grudzie. Stąd ten materiał — może jak zrzucę z siebie nadmiar irytacji, będzie mi łatwiej.

To popularnonaukowe omówienie science-fiction jako szeroko pojmowanego zjawiska. O ile pierwotny koncept: „fantastyka to sny, które potem budują nasz świat” jest super i powinien bardzo ciekawie ustawić dyskusje, to niestety reszta dowozi bardzo różnie. Podstawowy problem jest taki, że obiecywana teza nie pojawia się w zasadzie nigdzie poza tytułem i wstępem.

Jednym z powodów, dla których czytam to raczej niespiesznie, jest fakt, że autor jest reakcyjnym pawianem. Rozdział o kobietach piszących SF (i w zasadzie ten o star treku też) nie mają w sobie ani krzty rozumu i godności człowieka i należy je omijać szerokim łukiem.

https://youtu.be/oIKdi3Ureq8

***

Co jest jednak ciekawe, to, to jak Disch widzi stosunek między Science Fiction a nauką, czy też raczej szarlatanerią. Rzecz zaczyna się u zarania gatunku, które autor widzi nie we Frankensteinie, ale u Edgara Alana Poe, w jego tekstach o mesmeryzmie. To taki hipnotyzm w zabawnej czapce, próbujący udawać naukę. Za czasów Poego już dość dokumentnie skompromitowany. Od Poego przechodzi do twórcy scjentologii Hubbarda, który, ponieważ pisarzem był kiepskim, to założył religię, żeby lepiej sprzedawać swoje teksty. Kończy zaś na tym, że skoro członkowie sekty Najwyższa Prawda (to ta od zamachów sarinem w Tokijskim metrze) oglądali Star treka to pewny dowód na to, że osoby czytające SF mają sekciarska mentalność. Wszystko zaś co sprzedają nam autorzy to pic na wodę fotomontaż, maść na szczury i olejek z węża.

No dobrze może troszkę przerysowuje jego poglądy, ale nie jakoś bardzo. Z drugiej zaś strony trochę rozumiem, skąd to się bierze. Patrząc bowiem z daleka, można łatwo uznać, że podróż międzygwiezdna napędem Czerenkowa przez kolapsary nie różni się jakoś szczególnie od Lewoskrętnej witaminy C. Wszak jedno i drugie to technobełkot, którego zadaniem jest udawać, że za przedstawionym pomysłem stoi jakaś nauka.

****

Zrobimy teraz fikołka i cofniemy się do początków XX wieku. Po zakończeniu pierwszej wojny światowej i przetoczeniu się Hiszpanki nastąpił na zachodzie swojego rodzaju renesans ezoteryki. Wszędzie pełno było mediów obiecujących przywołanie męża na ostatnią rozmowę, wujka, żeby powiedział, gdzie zakopał złoto, albo kontakt ze swoim wcześniejszym wcieleniem na dworze ludwika fafnastego. Jednym słowem oszustów pierwszej wody wykorzystujących prawdziwe ludzkie tragedie.

Przewijamy do lat 20 i na scenie pojawia się Harry Houdini – iluzjonista, mistrz ucieczek i performer. Używa swojej olbrzymiej wiedzy na temat magii scenicznej i niemałej popularności do tego, żeby demaskować oszustów wywołujących duchy. Medium bowiem korzysta z tych samych technik co sztukmistrz występujący na scenie, tylko w zupełnie innym celu. W 1924 napisał nawet na ten temat książkę „Magician Among the Spirits”. Przypis do przypisu ta działalność doprowadziła go do zerwania relacji z Arthurem Conan Doylem, który głęboko wierzył w spirytyzm. Stracił na wojnie syna i niestety wpadł w łapy oszustów, którzy…

***

Dobra science fiction jest jak Houdini. Jego duchowy następca James Randi (też iluzjonista walczący z paranauką) powiedział: „Iluzjoniści to najuczciwsi ludzie na świecie. Mówią ci, że cię oszukają, a potem dokładnie to robią”. Tak samo jest z pisarkami science fiction. Używają tych samych metod, co szarlatani, ale uczciwie mówią, że nasz oszukają, a czasem nawet powiedzą przy okazji coś ciekawego o świecie. Doctor krzyczący „Reverse the polarity of the neutron flow” machając sonicznym śrubokrętem, zasadniczo różni się od oszusta homeopaty, który zapisuje ci wyciąg z serca i wątroby kaczki na przeziębienie. Choć obaj technobełkoczą, mają zupełnie różne intencje.

Dlatego tak trudno mi czytać Disha, bo o ile ten z przyjemnością czerypickuje Hubbarda (który jako pisarz nie osiągnął nic) to rzecz jasna pomija wiele innych osób piszących. Na wszystkich zewnętrznych bogów! Nawet Lovecraft, choć wierzył w różne bardzo głupie rzeczy  o ludziach, to w 1926 na zlecenie Houdiniego zaczął pisać książkę „The Cancer of Superstition” na temat przesądów i debunkowania religijnych cudów. 

Pisarki SF jednak w olbrzymiej większości wiedzą że są w nauce zakochane bez wzajemności, dlatego jedyne co im pozostaje to bezwstydnie z nią flirtować w nadziei że udzieli im chwili swojej uwagi. Szarlatani zaś ja po prostu gwałcą.