Tag: #fantastyka

The Tainted Cup – minirecenzja #6

Kryminał w sztafażu fantasy nie jest specjalnie popularnym podgatunkiem ani specjalnie łatwym do napisania – magia ma tendencje do tego, żeby albo strasznie komplikować, albo strasznie upraszczać śledztwa. Robert Jackson Bennet spróbował, a my zobaczymy, jak wyszło.

Zacznijmy od aspektu fantasy, bo kreacja świata wyszła tu całkiem fajnie. Rzecz dzieje się w czymś, co trochę przypomina imperium rzymskie, ale władające potężną mago-biotechnologią. I jeszcze jest otoczone wielkimi murami i permanentnie atakowane przez olbrzymie Kaiju.

To teraz bohater — bo jak wiemy, nie można mieć dobrego kryminału, bez ekscentrycznego detektywa. Tu mam wrażenie, że do tego barszczu poleciało zbyt dużo grzybów. Główny bohater jest mago-biologicznie zmodyfikowany, żeby mieć idealna fotograficzną pamięć. Problem w tymże ma też poważna dysleksje i niespecjalnie daje sobie radę z czytaniem. Pracuje na dodatek jako asystent inspektorki, która jest bardziej szalona niż marcowy zając.

Plot zaczyna się klasycznie od jednego trupa, a potem okazuje się, że będą potrzebować większego nakazu, bo cała sprawa rozrasta się do problemów, które godzą w podstawy imperium. Nie jest to niestety przeprowadzone najzręczniej a wielkość płotu i fakt, że e pewnym momencie mamy kilkanaście ofiar sprawia, że tracimy typowe dla kryminałów skupienie, ot rzecz po prostu trochę się rozłazi.

Rozwiązanie zagadki jest ok. Choć rozłożone na etapy i przez nieco muliste. Brakowało mi takiego momentu epifanii, radości zmieszanej z zaskoczeniem w chwili kiedy dowiadujemy się, kto jest złoczyńcą. „Tainted Cup” jako kryminał nie błyszczy, jako fantasy jest ok. Jeżeli bawią cię obie te rzeczy, to możesz zaryzykować i przeczytać.

The Saint of Bright Doors – Minirecenzja #5

Vajra Chandrasekera

„Święty…” dostał w weekend Nebulę, czyli nagrodę przyznawaną przez amerykańskie stowarzyszenie pisarzy fantasy i SF. Mam w związku z tym bardzo mieszane uczucia.

To weird fiction, w którym główny bohater jest synem proroka. Wychowała go matka, szkoląc do zemsty, misji zabicia ojca i rozwalenia mu kultu. Tymczasem bohater zmyka do dużego miasta i próbuje sobie ułożyć życie. Chodzi nawet na grupową terapię dla „prawie wybrańców i dalszych krewnych mesjaszy”. Ten koncept jest super, pół poważny, pół absurdalny – no po prostu siada.

Podobnie samo miasto, które maluje nam autor — to najlepsza część tej książki. Jego przestrzeń jest pięknym kolażem e-maili, szamanizmu i religijnych kultów, nowoczesności i anturażu typowego dla fantasy, gdzieś pomiędzy Ankh Morpork a miastem grzybów VanderMeera. Worldbuilding jest świeży, nie nazbyt dokładny (a takie właśnie lubię) i niewymuszony. Fajnie pokazana jest dynamika społeczna miasta z różnych kast i grup etnicznych. Są też po prostu doskonałe literacko fragmenty jak historia o ojcu głównego bohatera przenoszącym góry w czasie.

Kłopoty zaczynają się, kiedy w tym świecie coś się zaczyna dziać. O ile w ogóle zaczyna, bo przez spora część książki bohater snuje się po mieście bez określonego celu (autorze pamiętaj! Nie jesteś Joycem). Skaczemy od sceny do sceny w mocno onirycznej (żeby nie powiedzieć chaotycznej) narracji. Były fragmenty, kiedy łapałem się, że nie wiem co, ani dlaczego się dzieje. Wszystko rozpada się na dziesiątki słabo powiązanych epizodów i kończy grzęznąć w mało satysfakcjonującym budyniu.

Szkoda, bo „Święty…” to przede wszystkim zmarnowany potencjał. Nastrój 7/10, substancja 2/10. Moim skromnym zdaniem na Nebulę za mało. Doceniam problemową „poważną fantastykę”, ale ta książka po prostu technicznie nie unosi rzeczy, o których chce mówić. Nie jest zła, ale wśród nominowanych były lepsze — np. Translation state.

Oparte na WordPress & Theme by Anders Norén