Paciepna, pretensjonalna parodia powieści postgotyckiej.

W zapyziałych i skąpanych w mroku Tszczycach przecinają się losy rodzeństwa Kulwieckich, czarnoksiężnika Zgorzelskiego, oraz trupy artystycznej prowadzonej przez demoniczną panią Paimon. Nad miasto nadciąga zagłada. Wracają stare demony, wieszczki widzą przyszłość, a ludzie przegrywają w karty majątki i paktują z diabłem. Pod koniec akcja gwałtownie przyspiesza, by w mocno kwasowo-onirycznej wizji znaleźć finał na księżycu.

Autor deklaruje, że fabuła została skonstruowana według specyficznego układu kart tarota. To miłe, ale wolałbym jednak, żeby została skonstruowana po prostu dobrze. Zwłaszcza że miejscami wymaga pracy nawet na poziomie scen. Omdlewająca bohaterka przeskakuje nad niedźwiedziem na drabinkę, ciężarówki pojawiają się znikąd, a bohater, który w jednej chwili siedzi przy stole, w drugiej jest umierający.

Świat przedstawiony też mógłby mieć więcej sensu. Niby w mieście jest dworzec sterowców, ale do następnej wiochy nikt nigdy się nie wybrał. Wszyscy są biedni, ale wszędzie przewalają się stosy złota. Wreszcie nadchodzi apokalipsa, która objawia się najściem wilków. Rozumiem, że to nie jest książka o tym i ten zupełny brak spójności i wiarygodności mnie specjalnie nie boli. Być może na jakimś meta poziomie, który dostępny będzie dla czytelnika, który rozgryzie wszystkie mistyczne nawiązania (do wielu scen są przypisy1 informujące, że to, co się właśnie wydarzyło, jest nawiązaniem do takich czy innych obrzędów) to się w jakąś całość ułoży, ale mówiąc szczerze, nic tam nie zachęciło mnie do tego, żeby podjąć ten wysiłek.

Może więc lepiej jest z bohaterami? Blurb obiecuje nam dwie narracje: Izabeli i Zgorzelskiego. Tyle że tak naprawdę dostajemy książkę o Mateuszu i Zgorzelskim. Izabela ma swoje dwie-trzy sceny, poza tym jest ubezwłasnowolniona (albo martwa). Jej stosunek do brata potrafi się zmienić ze sceny na scenę o 180 stopni, bez żadnego powodu. Tytułowa Sasha jest istotą zupełnie bez właściwości, istniejącą wyłącznie jako obiekt myśli i działań szarlatana. Mateusz z kolei kręci się po kartach powieści, wpierw próbując pomóc siostrze, by po sekundzie o tym zapomnieć i rzucić się na złoto. Jedyna pełnokrwistą postacią jest tu Zgorzelski, ale znów w swoich Faustowskich pragnieniach i paktach z demonem specjalnie świeży to on nie jest.

Wszystko to zanurzone jest w polewie mistycyzmu, przedstawione w stylistyce powieści grozy z domieszką weirdu i groteski rodem z koncertu Tiger Lillies. Estetyki mieszają się, bulgoczą, a na wierzch wypływa głównie turpizm z makabrą. Głośno reklamowego w przedmowie erotyzmu nie ma wiele. Chyba że za wątek erotyczny uznamy sam fakt istnienia osoby interpłciowej, bo jej relacja ze Zgorzelskim to raczej studium obsesji niż czegokolwiek innego.

Jest ona również niezłym podsumowaniem całej powieści. Zgorzelski nie radzi sobie z dualną, nieokreśloną naturą Sashy. Rozpaczliwie próbuje zmusić tę osobę, by zdecydowała się na którąś ze stron spektrum. Prowadzi to do jej śmierci i wewnętrznego rozpadu czarnoksiężnika, zakończonego jego upadkiem. Rzeczywistość jest dziwna, niepoznawalna, a próba katalogowania jej prowadzi do samych nieszczęść.

Język tej książki jest bardzo specyficzny. Gdzie autor może użyć prostego wyrazu, użyje archaizmu na siedem sylab, którego trzeba szukać w słowniku. Gdzie może użyć jednego słowa, użyje pięciu. Są tu zdania tak długie, że redaktor odpadł w połowie i dlatego druga część nijak ma się gramatycznie do pierwszej. Wszędzie pełno wielopiętrowych metafor i rozbuchanych zwrotów czerpiących z różnych rejestrów. Można to częściowo tłumaczyć stylizacją na XIX powieść, ale to stylizacja, która wyrwała się spod kontroli i napompowana erudycją autora przysłania sedno tekstu. Istnieją z pewnością czytelnicy, którym taki styl się podoba. Można nawet powiedzieć, że to proza, która próbuje flirtować z poezją. Możliwe, ale robi to tak nieudolnie, że kończy w sądzie ze sprawą o molestowanie.

Ciężko recenzować tekst, który jak „Szarlatan…” jest zawinięty w siedemnaście warstw postironii. Wszystko tu jest „Ha, ha, to tylko na serio”. Jeżeli zarzucę, że wszystko jest przerysowane i nie trzyma się kupy, usłyszę, że to przecież parodia (fakt, że ciężko na serio traktować książkę, gdzie w pierwszej scenie bohaterowie dosłownie taplają się w krwi szczeniaczków). Jeżeli spytam czego to parodia albo napiszę, że ten humor to mało śmieszny (tak, śmiałem się, kiedy bohater „szarżował powoli, jak mała podwodna torpeda”, ale możliwe, że niezgodnie z intencją autora) obrońcy powiedzą, że nie rozumiem konwencji, nawiązań i planu. Parodia Schrödingera.

Jako młody człowiek dużo grałem w erpegi Świata Mroku, zwłaszcza w Wampira. Ukuliśmy wtedy ze znajomymi słowo „paciepny”, co znaczy mroczny aż do śmieszności. Taki właśnie jest „Szarlatan i hermafrodyta”. Będzie idealny dla nastolatków pierwszy raz szukających czegoś poza estetyką biurowej klasy średniej, zafascynowanych mrokiem i okultyzmem. Pozostałym odradzam.

Szarlatan i hermafrodyta
Bartosz Ejzak
Wydawnictwo IX

  1.  Drogi autorze, jeżeli potrzebujesz oznaczać swoje sprytne nawiązanie przypisem, to jest ono mało sprytne. Na dodatek, jeżeli po prostu informujesz, że „to nawiązuje do rytuałów chaldejskich”, ale nie podajesz jakich rytuałów i w jaki sposób, to taki przypis służy wyłącznie pomachaniu własnym oczytaniem, a nie poinformowaniu czytelnika o czymkolwiek.
    ↩︎