Wyobraźmy sobie wyjątkowo znudzonego chochlika redakcyjnego. Ten mały drań przejął kopertę z rękopisem „Opowiadań Bizarnych” Tokarczuk, zmienił nazwisko autorki na  Meluzyna Starthief i wysłał do Asimov’s Science Fiction. O dziwo nikt się nie zorientował, że nie pasują. À rebours sympatyczną humoreskę „Sabotaż funkcji celu” Michała Cholewy mógłby wysłać do Odry, Przekroju czy innego mainstreamowego środka nasennego magazynu. Jednak jeden z tych tekstów uznajemy za fantastykę, a drugie za nobliwy realizm magiczny. Dlaczego?

Temat ten jest nieco drażliwy. Fantastyka tak długo cieszyła się mocno poszlakowaną opinią, że do dziś niektórzy straszliwie się oburzają, kiedy zarzuca im się, że ją piszą. Nawet jeżeli odłożymy na bok snobistyczny monokl, znad którego patrzą na nas oburzeni, stwierdzenie co fantastyką jest, a co jednak nie, nie jest takie trywialne. O ile bowiem nikt nie ma wątpliwości, że „Diuna” to fantastyka, a „Nad Niemnem” niespecjalnie, to kiedy spytamy czemu, robi się trudniej.

Fantastyka to najkrócej mówiąc worek, do którego wrzucamy fantasy, SF i horror. Dyskusje nad tym, czym jest każda z tych składowych, toczyły się dość intensywnie i definicji SF czy fantasy jest na pęczki. Z fantastyką jako całością jest nieco trudniej. Jej granice wydają się bardziej rozmyte niż każdego z jej elementów. Mądrzy ludzie (a przynajmniej wiki) mówią, że z fantastyką mamy do czynienia, kiedy wykreowany przez nią świat w „całości, lub w części różni się od rzeczywistości, np. przez dodanie elementów nadnaturalnych, lub stworzonej przez autora technologii1”. O ile na pierwszy rzut oka ta definicja jest niezła2, to w szczegółach przewraca się i rozwala swój głupi ryj. Każdy tekst kultury tworzy świat nieistniejący, różny od rzeczywistości. Możemy teraz rozdrabniać się i dyskutować o tym, że Shire nie istnieje w zupełnie inny i bardziej interesujący sposób od Soplicowa3, ale jest to równia pochyła, którą zjedziemy wprost w stertę piasku reprezentującą od 2,5 tysiąca lat paradoks stosu.

Ugrzęźnięcie w niej niestraszne jest różnym sferycznie symetrycznym, obiektywnym doktorom literaturoznawstwa, którzy z wysokości swoich katedr z kości słoniowej przywołują definicje i dystynkcję, dzięki którym mogą ogłaszać, co jest poważną prozą, a co gatunkiem pośledniejszym. Na szczęście słuchanie ich opinii nie jest obowiązkowe.

Jest drugie, zupełnie inne podejście przenoszące ciężar rozróżnienia gatunkowego z ekspertek na interesariuszy. Frederick Pohl mawiał, że opowiadanie wtedy należy do SF, kiedy po jego opublikowaniu kierowane przez niego Galaxy nie straci zbyt wielu prenumeratorów. Campbell z kolei powiedział, że „Opowiadania science fiction są tym, co kupują wydawcy science fiction.” Obie te na pierwszy rzut oka humorystyczne definicje możemy spokojnie rozszerzyć z SF na całą fantastykę.

Wspomniane wcześniej opowiadanie Cholewy jest więc fantastyką nie dlatego, że porównujemy je z jakąś platońską ideą tekstu fantastycznego i stwierdzamy, że jest dostatecznie podobne. Nie dlatego, że spełnia tą czy inną definicję, a w jego strukturze czy anturażu wykrywamy szczególne konstrukcje i na tej podstawie diagnozujemy fantastykę niczym doktor House. Ten tekst jest fantastyką dlatego, że został opublikowany w magazynie wydającym fantastykę, a fani potwierdzili to, mianując go do nagrody Zajdla. Gdyby ten sam tekst wydrukować w dwumiesięczniku poetów violentnych i przyznać mu nagrodę „Orle pióro”, fantastyką by nie był. Fandom był zawsze demokratyczną grupą. Dlatego takie wspólnotowe określanie granic znacznie bardziej leży mi na sercu. Precz z esencjalizmem, precz z akademikami! Sami wiemy lepiej, co jest fantastyką. Oni mogą co najwyżej przyjąć nasze decyzje i zastanawiać się, jak to sensownie opisać. Deskryptywizm, a nie preskryptywizm.

Tyle że nie do końca.

Esencjalizm, czyli przekonania, że są jakieś niezależne cechy, które sprawiają, że tekst fantastyką jest lub nie, ma swoje zalety. Tyyylko nie tam, gdzie się spodziewamy. Można go mianowicie używać do bicia po głowie fetyszystów.

Kojarzycie ten mechanizm, który sprawia, że jeżeli jakiejś osobie odpowiednio dużo ludzi wmawia, że jest beznadziejna i nic nie warta, to ona po pewnym czasie zaczyna w to wierzyć? Tak właśnie jest z fantastyką. Tak długo wmawiano nam, że to niewiele warte opowieści o robieniu piu, piu z laserka i magicznych mieczach, że nawet część z nas w to uwierzyła. W środowisku popularny jest pogląd, że fantastyka to nie oddzielny, pełnoprawny gatunek a sztafaż. Przenośne dekoracje z wodewilowego teatru, w których można wystawić dowolną treść, by zyskała ona miano fantastyki. Bierzemy kryminał, posypujemy świeżymi wampirami i mamy urban fantasy. Powieść wojenno-marynistyczna po domieszaniu statków kosmicznych staje się military SF. W tej optyce fantastyka nie ma żadnej esencji, a diagnozujemy ją tylko po dekoracjach – fetyszach. Są pierścienie przeznaczenia lub skoki w nadprzestzeń? To fantastyka.

Jest to pogląd tyleż użyteczny i prosty w użyciu, co fałszywy. Nie będę tu rozrywał szat nad literaturą posuwisto-zwrotną, gdzie bohaterowie oprócz nadnaturalnie wielkich stukaczy4 mają przyprawione spiczaste uszy i pytał: „CZY TO FANTASTYKA?!”. Fetyszystów bowiem łatwiej i ciekawiej zaatakować na gruncie science fiction, np. tosterem. 

Nalo Hopkinson, Cory Doctorow są pod tym względem do cna esencjalistami. Przekonanymi, że technologia i nauka są dla SF tak ważne, że samo ich występowanie nie wystarcza. O SF ich zdaniem można mówić wtedy, kiedy opisuje ona konsekwencje technologii dla człowieka i społeczeństwa. Czyli to, że w powieści mamy skakanie przez wormhole, nie wystarczy. Potrzebne jest np. opisanie jak takie podróże (i wynikająca z nich różnica w upływie czasu) wpłyną na alienacje bohatera. Jak mówi stare przysłowie pszczół: „Jeżeli chcesz napisać dobrą SF, wymyśl jakąś technologie i zastanów się, kto będzie przez nią nieszczęśliwy”.

Unikalność książek Neala Stephensona bierze się z tego, że potrafi tę metodę konstrukcji zastosować do czasów historycznych. Zrobił to w cyklu barokowym i teraz powtarza ten myk (w sposób wielokrotnie bardziej przystępny) w „Polostan”. Nauka i technologia lat 30 jest tam wszędzie. Na randkach, podczas których bohaterka słucha o modelu atomu, na wystawie światowej w Chicago, gdzie pracuje, nawet konstrukcja Tommy Guna ma znaczenie. Ciąża bohaterki też jest zdeterminowana technologią. Oglądamy świat na progu zmiany paradygmatu i patrzymy, jak z nim zmieniają się ludzie. To jest czyste science fiction, tyle że bez żadnych fetyszy. Podobnie jeden z najbardziej cyberpunkowych tekstów ostatnich lat – „Unauthorized bread” Doctorowa to historia na wskroś fantasyczna. Chociaż w historii o kobiecie, która jailbreakuje swój toster, nie ma neonów, monostrzy i innych cyberpunkowych fetyszy. Z tego samego tomu pochodzi też opowiadanie Radicalized. O tym, jak odmowa płatności za leczenie przez amerykańskich ubezpieczycieli (też technologia, tylko że finansowa), doprowadza do fali terroru5. Wydano to pięć lat przed zabójstwem Briana Thompsona, CEO UnitedHealthcare.

Czy podobnie da się napisać książkę fantasy, która będzie zawierała esencje gatunku, a nie będzie miała żadnych fetyszy typowych dla niego? Nie wiem, ale bardzo chciałbym taką zobaczyć.

Przy czym niezależnie czy mówimy o esencjalistach, fetyszystach, czy sferycznie symetrycznych lingwistach, problem „Czy to jest fantastyka?” interesuje może k20 osób w tym kraju. Parę akapitów temu pomstowałem na akademików, a sam od trzech stron piszę o problemie, który jest istotny tylko dla osób siedzących bardzo głęboko w temacie. Jeżeli wejdę do księgarni, zakręcę w powietrzu zdechłym szczurem to najprawdopodobniej trafię w człowieka, który rozpozna fantastykę od literatury werystycznej bez chwili wahania. Najwyżej w przypływie wątpliwości sprawdzi ilość futrzanego bikini na okładce. Jeżeli powtórzę tę operację balistyczno-losująca na konwencie (im mniejszym, tym lepiej), jest spora szansa, że zamiast prostego rozpoznania czeka mnie długa dyskusja o naturze fantastyki.

Po co nam to rozróżnienie? Po co bicie piany o to, co nas kręci? To nie jest tak, że fantastykologowie potrzebują dokładnej diagnozy, żeby wiedzieć, której metody badawczej użyć do analizy tekstu. O ile się orientuję, nie ma także przepisów, które zabraniają np. zażywania sepulek bez towarzyszącego czytania fantastyki i tylko fantastyki. Nikt tego nie sprawdza.

Trochę rozumiem jeszcze potrzebę rozróżnienia wewnątrz gatunku. W dzisiejszych czasach, kiedy oczekiwania czytelników potrafią być bardzo wyspecjalizowane6, dobrze jest móc łatwo określić, z jakim podgatunkiem mamy do czynienia. Powiedzmy sobie jednak szczerze, ta ocena nie odbywa się na podstawie żadnych ze wspominanych w tym tekście kryteriów. Klasyfikującym nie jest tu akademik, fandomitki czy czasem nawet autor. Decyzja ta odbywa się między wydawczynią a projektantką okładki. Wizualny kod jest tutaj tak mocny, że poszczególne podgatunki rozpoznamy na pierwszy rzut oka. Jeżeli coś ma esy-floresy i wielki tytuł fancy czcionka, to jest to prawdopodobnie romantasy itd. Choć i tu zdarzają się rozczarowania czy przypadki celowego wprowadzenia czytelnika w błąd7.

Dlaczego lubimy to robić tak bardzo, że czasem w poszukiwaniu definicji i granic fantastyki potrafimy zgubić z niej radość? Zacznijmy od prostszych pytań: Czy wolno skubać kury w piątek po zmroku? Na którą wypada nastawić linuxowego crona z zestawem codziennych tasków8? Społeczności (im mniejsze i bardziej zagrożone, tym bardziej) tworzą systemy zwyczajów i nakazów, żeby odróżniać swoich od obcych. Nasz będzie wiedział, że nie można zapinać dolnego guzika marynarki, a członek klasy robotniczej, który włoży garnitur, popełni faux-pas i się zdemaskuje. Osoby okołofantastyczne tak długo były traktowane z buta przez literacki mainstream (z powodu prowerbialnego skubania kur w niewłaściwych godzinach), że intensywne autodefiniowanie stało się mechanizmem obronnym. Po pierwsze stawianie definicji pozwala wyraźnie odróżnić nas (kreatywnych fantastów) od nich (nadętych mainstreamowiczów). Po drugie, wytyczenie granic gatunku zmienia perspektywę, to my nagle jesteśmy w środku, a oni zostają wyrzuceni na zewnątrz, poza nawias. Fandom jest reakcją obronną.

Chociaż pewien poziom ojkofilii jest dla budowania wspólnoty przydatny. Można to też doprowadzić do ekstremum. Jak pewne kibolskie grupy9 tak długo i tak dokładnie zastanawiające się, czy coś jest prawdziwym SF, czy niegodnym uwagi fantasy, że tracą zupełnie z oczu, czy jest to dobry tekst.

Ta ścieżka ku ciemnej stronie mocy jest tym bardziej niebezpieczna, że w ostatnich 20 latach fantastyka przemieszała się z mainstreamem bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Na świecie jest mnóstwo dorosłych ludzi, którzy od dziecka obcują z Harry Potterem czy Marvelem, nie wiedząc, że jest coś takiego jak fandom. Co więcej, najprawdopodobniej nie czują potrzeby rozmawiania o tym, czym się różni fantastyka. Nasze granice strasznie się rozszerzyły i rozmyły jednocześnie. Niezależnie więc czy, droga czytelniczko, widzisz fantastykę w zgodzie interesariuszy, czy w spełnieniu definicji akademika, zastanów się, proszę, czy nie warto zburzyć tych granic do końca. Zapomnieć o nich. Może wtedy parę osób z mainstreamu ze zdziwieniem godnym pana Jourdain dowie się, że pisują fantastykę.


Ps. Tekst pierwotnie został wysłany na konkurs Jaskra Publicystycznego. Mimo iż nie znalazł uznania jury, uważam że przeznaczeniem publicystyki jest bycie opublikowanym, dlatego ląduje na blogu.

  1.  Henryk Dubowik, Fantastyka w literaturze polskiej: dzieje motywów fantastycznych w zarysie, wyd. I, Bydgoszcz 2017, s. 7. 
    ↩︎
  2.  Z kolei definicja realizmu magicznego na Wikipedii jest tak zagmatwana, że nawet nie próbowałem jej do czegokolwiek użyć.
    ↩︎
  3.   Spośród różnych pomysłów na to całkiem pasuje mi ten wychodzący od Joanny Russ. Realizm to pisanie o tym co możliwe, Fantasy o tym co ewidentnie niemożliwe, a SF o tym co do możliwości czegoś musimy być jeszcze agnostykami z braku wiedzy.
    ↩︎
  4.  Arthur C. Clarke odróżniał fantasy od SF, twierdząc że fantasy to coś, co nigdy nie zaistnieje, choć bardzo byśmy chcieli.
    ↩︎
  5.   Arthur C. Clarke odróżniał SF od fantasy, twierdząc że SF pisze o rzeczach, których bardzo byśmy nie chcieli, a które prawdopodobnie się wydarzą. 
    ↩︎
  6.  Poprosze coś z wilkołakami, motywem lovers to enemies, ale koniecznie bez żadnych wybrańców i przepowiedni. No i oczywiście slowburn. 
    ↩︎
  7.  Patrzę na ciebie żółta książka z cyberpunkiem na okładce. ↩︎
  8.  21:37 rzecz jasna.
    ↩︎
  9. PFFN ↩︎